115 godzin i 520 kilometrów w Beskidach
Bieg przez Połoniny
Bieg rozpoczął się w Bieszczadach w otoczeniu zamglonych górskich krajobrazów. Mimo wcześniejszych udziałów w tym regionie w tzw. Biegu Rzeźnika, nasz biegacz trochę nadwyrężył swoje siły. Temperatura dochodziła do 30 stopni, nawet zimny prysznic w Cisnej nie pomógł, bieg zakończył się godzinnym odpoczynkiem w chłodnym pomieszczeniu. Po północy marsz do łóżka, trzy godziny snu i biegu ciąg dalszy.
Przez pokrzywy i błoto w Beskidzie Niskim
Kolejny dzień biegu to przeprawa przez mękę, nie tylko straszny upał był przeszkodą, ale biegu nie ułatwiały też ani gęste błoto ani pokrzywy zarastające szlak. Jednakże nie był to samotny bieg, do Maćka dołączyli dwaj kibice, którzy przebiegli z nim przez cały Beskid Niski.
Płynące drogi w Gorcach
Beskid Sądecki i znów upał. Wspinanie na Jaworzynę Krynicką, Runek, Wielkiego Rogacza i Radziejową, a później kolejna kąpiel w rzece. Półmetek pokonany i pierwsze poważne problemy ze stopami. Po 300km. biegu pierwsza burza, a z nią wręcz płynące brązowe, pełne kamieni i błota drogi. Trudy pozwalają znieść przyjaciele biegacza, obiad i masaż. Po zaledwie 4 godzinach snu Maciek z powrotem był już w trasie.
Kryzys w Beskidzie Żywieckim
Senność, ból nóg czyli pierwszy poważny kryzys Maćka nastąpił na podejściu pod Turbacz. Od schroniska Stare Wierchy przed Babią Górę biegli z nim znajomi i ultrabiegacze z Krakowa. Słabszy dzień potęgowała zła pogoda, ulewa i wiatr wyziębiały organizm. Ostatecznie kryzys zakończył się awaryjnym zjazdem ze szlaku, Maciek praktycznie niewiele pamiętał z przebiegu tego dnia, ale po odpoczynku, tuż po północy ruszył dalej, pokonując cztery setny kilometr.
Odrodzenie i finał
Zarówno psychicznie jak i fizycznie pomogli Maćkowi ultramaratończycy Andrzej Brandt i Marek Woźniczka. Ich wspólny bieg z przełęczy Glinne aż do schroniska Stecówka, okazane wsparcie, motywowanie i żarty postawiły biegacza na nogi. Przez ostatnie 33km. Maciek biegł z grupą miejscowych chłopaków. Jednak zaledwie i aż 9km przez metą nastąpiło kolejne załamanie formy.
Wyczerpany, przemarznięty Maciek był bliski rezygnacji. Dramatyczne zejście z Czantorii Wielkiej i dodarcie do końca szlaku przy dworcu PKP w Ustroniu odbyło się w siarczystej ulewie.
520 km przebiegniętych w górskim terenie, 115 godzin biegu i zaledwie 20 godzin snu w trakcie całej wyprawy. Para doszczętnie zniszczonych butów i 20 par zużytych skarpetek. Przegrzanie organizmu na zmianę z totalnym wyziębieniem. Wyczerpanie psychiczne, zmasakrowane stopy, mięśnie doprowadzone do granic fizycznych możliwości. To skrócony bilans Idei 666 – Biegu Głównym Szlakiem Beskidzkim. Prawdziwy wyczyn człowieka z krwi i kości, ale w moich oczach człowieka z żelaza.
Autorem zdjęć jest Piotr Dymus
Zdjęcia pochodzą z serwisu beskidtrek.pl