Alaska Expedition 2011 - cz.4 pamiętnika z rejsu!
2011-07-01
Żeglowaliśmy całą noc w deszczu, żeglowaliśmy cały poranek. Pogoda doszła do 3 shitów....
Stwierdziliśmy to komisyjnie, gdy nieprzemakalny materiał bimini zaczął przemakać po 3 dobie deszczu non stop. Do tego meteo zapowiada wiatry ok 30 węzłów. Oczywiście w mor... (znaczy od strony dziobu). Musimy gdzieś stanąć i przeczekać tą niepogodę. Stajemy w Namu. To opuszczona osada. W latach 60 i 70 mieszkało tu na stałe kilkaset osób pracujących w dużej puszkarni ryb i owoców morza. Gdy wynaleziono nowe techniki przechowywania, fabryka upadła a wioska stopniowo się wyludniła. Część pomostów, domów i hangarów się zapadła, reszta stoi pusta i zaniedbana. Są pozostałości sklepu z gazetami sprzed kilkudziesięciu lat. Stoi też stary opuszczony kuter. W tej chwili w Namu mieszkają 3 osoby. Odnowiły jeden hangar, zbudowały sobie nowy domek (na tratwie z pni drzew). Jest też keja gościnna z zadaszonym miejscem na grilla.
Wszędzie pełno jest pamiątek w postaci kręgów wieloryba czy muszli. Stworzono nawet sklepik z pamiątkami, gdzie za pokaźny stos dolców można nabyć np oryginalną butelkę po coca-coli, która przeleżała w morzu kilkadziesiąt lat i obrosły ją pąkle. Uwagę zwraca także instrukcja obsługi biura harbour mastera. "Zapukaj, zawołaj, zagwiżdż, wyj, pros, żebrz. Jeśli nikt nie odpowiada - odejdź" Podobnie jest z godzinami pracy: "Zazwyczaj otwieramy o 9, ale są też dni że wstajemy o 6. W niektóre nie ma nas wcale" :) Co ludzie robią w takiej głuszy?? Żyją sobie prosto i spokojnie. Podobno dwójka z nich to pisarze. Do miasta płyną raz w roku po DUŻE zakupy, a tak zazwyczaj siedzą sobie tu i opiekują się tym pustym zakątkiem.
Wieczorem wiatr uspokaja się więc ruszamy dalej. Przed nami wyjście na otwarty Pacyfik a potem kanały wokół wyspy Vancouver z prądami, których nie sposób zlekceważyć.
2011-07-02
Kolejny dzień jak co dzień. My żeglujemy kanałami, z nieba leje się niekończący się wodospad wody. Czasem przestaje padać i wtedy tylko mgła się skrapla. Musimy gdzieś przeczekać niekorzystne prądy. Fajnie byłoby też odnowić zapasy jachtowe. Decydujemy się na postój na wyspie Alert Bay. Kolejna osada z indiańskimi motywami. Chyba tylko Indianie mieszkają w tej dzikiej krainie odciętej od świata górami i oceanem.
Kolejne totemy, chociaż tym razem malowniczo ustawione na lokalnym cmentarzu. I deszcz. Kolejny deszcz. Chociaż może nie. Może to tylko niskie chmury i skraplająca się mgła. Okazuje się że do zamknięcia sklepu mamy 15 minut. Szybki podział kto biegnie po mięso a kto po piwo (bo alkohol ma swoje specjalne sklepy,troszkę jak w Skandynawii). Potem szukamy jakiegoś baru. Knajpy były trzy. Pierwsza zamknięta, druga opuszczona. Do tego trzecia położona obok zamkniętej pizzerii. Dla odmiany także zamknięta. Nie ma tu co robić więc po kolacji ruszamy dalej w kanały.
2011-07-03
Świt wita nas przebijającymi przez dziury w chmurach promieniami słońca. Magiczne uczucie. Od tygodnia nie widzieliśmy ani skrawka czystego nieba. Była tylko szaro granatowa powłoka chmur, mgła i deszcz. Teraz rozpogadza się. Około południa niebo jest już prawie bezchmurne. Idealna pogoda na zakończenie rejsu. Przed nami jeszcze ostatnie wyzwanie. Kilkadziesiąt mil kanałów z prądami 4-6 węzłów. Z prądem lecimy jak strzała, potem przez kilka godzin stoimy prawie w miejscu. Silnik pracuje na wysokich obrotach, wiatr od rufy wypełnia genuę. Kadłub rozcina głęboki i długi kilwater, a na GPSie prędkość 1,9 węzła. Szał normalnie szał. Dzielnie walczymy o każda milę bo przed nami Seymour Narrows. Cieśnina gdzie prądy dochodzą do 15 węzłów. A my mamy akurat pływ syzygijny :) W końcu dopływamy do zwężenia. Wygląda nie pozornie. Tylko te zmarszczki i wiry na wodzie zwiastują zabawę jaka nas czeka. Wpływamy. Prędkość 7; 8; 9; 10 węzłów. Rekordowo było 10,3. A przecież byliśmy zgodnie z sugestiami locji. Dokładnie na slacku, czyli wtedy gdy prąd zmienia kierunek i jest najsłabszy. Przy wyjściu z cieśniny pojawiają się wiry. Hania walczy dzielnie ze sterem by utrzymać jacht na odpowiednim kursie. W końcu wypływamy na szerszą wodę. JEST! ZROBILIŚMY TO! Przepłynęliśmy bezpiecznie całe INSIDE PASSAGE od Alaski aż do zatoki Vancouver. Dopiero teraz mogę poczuć, że jestem na wakacjach.
Już nie trzeba się spieszyć, liczyć pływów i prądów... Teraz już tylko 70 mil plażowej żeglugi w pięknym słońcu. Odstawiamy silnik i stawimy genuę. Wieje bardzo delikatny wiatr lecz jacht pchany silnym prądem dalej sunie ponad 7 węzłów. Gdy wiatr ustaje coraz trudniej utrzymać kurs. W końcu przestajemy próbować płynąć prosto. Jacht ustawia się bokiem, lecz dalej płynie z prędkością 7 węzłów do celu. Postanawiamy przetestować jak wychodzi pływanie tyłem:) Jeden ruch kołem i ustawiamy się rufą do kierunku jazdy. Prędkość z GPSa wynosi minus 7 węzłów. Nagle pada pytanie Jaką masz wolność? Chyba szybkość? - dziwi się Benio Nie, szybkość jest wtedy gdy się płynie do przodu. Jak się żegluje bokiem to jest wolność ;)
Przez resztę dnia, żeglowaliśmy sobie radośnie, Tomek z Norbertem przyrządzili znakomite pół krwiste steki na obiad. W końcu jesteśmy w Ameryce.
Wieczorem znaleźliśmy osłoniętą malowniczą marinę pomiędzy dwoma wyspami. Jej wielką zaletą były stoły piknikowe. Mogliśmy zjeść kolację na świeżym powietrzu oglądając zachód słońca. Było pięknie, cicho, spokojnie i co najważniejsze nie padało.
2011-07-04
Ostatni dzień rejsu rozpoczęliśmy uroczystym śniadaniem na pomoście. Był niebieski obrus i jajecznica na boczku. Pod salingiem wieszamy flagi Stanów Zjednoczonych, Alaski oraz Kolumbii Brytyjskiej. Niesieni prądem rozpoczynamy ostatni już etap podróży do Nanaimo..
2011-07-05
Wczoraj nie było czasu by wiele pisać, trzeba było zatankować jacht, posprzątać oraz przestawić się na tryb miastowy. Golenie się po ponad 2 tygodniach w dziczy zajmuje dłuższą chwilę. Efekt tego był taki, że spóźniliśmy się do marinowego baru. Gdy już w końcu zasiedlimy na pożegnalnym piwie, barmanka z uśmiechem powiedziała, że za kwadrans zamykają :(
Rano bardzo sprawnie oddajemy jacht. Teraz pora na pożegnania. Asia z Michałem oraz Tomek muszą wracać do Polski. Będzie ich brakowało w naszej wesołej kompanii. My, w okrojonym 6 osobowym składzie ruszamy na podbój Kanady.. Dziewczyny z firmy czarterowej podwożą nas na terminal wodnosamolotów. Podczas boardingu padają pytania o naszą wagę. Ważą też bagaż główny i podręczny. Samolot zabiera tylko 12 osób. Śmiejemy się, że jeśli Hania zaniżyła swoją wagę to nie oderwiemy się od wody ;) O tym,że faceci powciągali brzuszki i każdy twierdził, że jest bardzo szczupły pisać nie będę :P
Wsiadamy do samolotu, uśmiechnięty pilot proponuje by jedna osoba siedziała koło niego w kabinie. Totalny luz. Kilka słów o bezpieczeństwie, kamizelkach pasach,etc. Później chłopaki oddają cumy i ruszamy. Fenomenalne uczucie gdy przez okno startującego samolotu widzisz mijający Cię jacht. Samolot przyspiesza i lekko odrywa się od wody. Leci nisko więc możemy podziwiać widoki okolic Vancouwer. Po 20 minutach lądujemy na rzece w Richmond. Po zacumowaniu załoga zaczyna wyjmować nasze bagaże. Większość z nich leciała w pływakach. Fajny ten lokalny transport. Po wyjściu przed keje wodnosamolotów okazuje się, że firma ma bezpłatnego busa, który przewozi pasażerów na terminal lotniska.
Zostaliśmy wysadzeni dokładnie przed firmami wynajmującymi samochody. Tam czekała nas kolejna niespodzianka. Pracownik wypożyczalni oświadczył, że zamiast Toyoty Camry ma dla nas Forda Fusion. Ej przecież to małe auto. Małe? Chyba u Was w Europie! Nasze Fordy Fusion są nieco inne. I faktycznie okazało się, że to duży samochód z silnikiem 2,4 no i automatem. Tu nie spotkasz innych. Druga trójka dostała Camry. Autka faktycznie są tych samych gabarytów. Przed nami tysiąc kilometrów drogi przez góry skaliste. No to w drogę...
Inne artykuły w tym cyklu:
Alaska Expedition 2011 - cz.1 pamiętnika z rejsu!
Alaska Expedition 2011 - cz.2 pamiętnika z rejsu!
Alaska Expedition 2011 - cz.3 pamiętnika z rejsu!