Artykuł konkursowy - Polska na szosie
Do 4-ego podatek odroczony, do 7-ego VAT naliczony, do 20-ego CIT a za niedługo kwartalne rozliczenie VAT-u. Ale między tymi wydarzeniami są latarnie, które rozświetlają te wszystkie zdarzenia z prozy życia – mój rower i mój pies. Ponad nimi jest wiadomo kto – właściciel psa;) Ale to opowieść na zupełnie inny temat konkursowy.
2 lata temu wstałam od biurka i wsiadłam na rower. Do dziś nie mogę zejść! Gdyby nie praca – pewnie w ogóle bym nie przestawała kręcić. Przejechaliśmy setki kilometrów pokonując deszcze, upały i inne zjawiska przyrody. Konkurentem dla roweru stał się pies – alaskan malamut. Jest ze mną od pół roku i już marzę o tym, żeby mieć drugiego. Dzięki niemu i z nim zaczęłam biegać zimą. Z malamutem tylko o tej porze roku. Nikt przecież nie zniósłby biegania latem w futrze. Chodzę z nim na długie spacery i ciągle próbują za nim nadążyć. Ma 8 lat, waży 50 kg i przebiegł ze mną 15 km półmaratonu (na pozostałe 6 km dostał dyspensę ze względu na swój już dojrzały wiek). Zima jest jego najulubieńszą porą roku, kiedy może dowolnie tarzać się w śniegu i hasać do woli. A ja z nim. Nasz pierwszy wspólny bieg startowy był na dystansie 8 km, po lesie, niedaleko Krakowa. Co to były za emocje! Albus pokazał najlepszą formę i wykazał się swoim pierwotnym sprytem, kiedy nagle zaczął szusować między biegnącymi zawodnikami, przeciskając się tak zgrabnie i bezdotykowo, że oniemiałam. Ja tylko podążałam za nim. Tym razem role się odwróciły – ja byłam prowadzona na smyczy, nie miałam wyjścia – musiałam tylko biec. Albus prowadził, nadawał tempo i budził zazdrość. Biegamy razem, chociaż początki nie były łatwe. Dotychczas był typem spacerownika. Ja postanowiłam nagle uczynić z niego biegacza. Nie mogę doczekać się kolejnej zimy!
Moja eskapada życia – wakacje 2011. Pomysł na nie powstał jak wszystko co dobre – spontanicznie i późnym popołudniem. To był sierpień. Szosowałam od 3 miesięcy zaledwie. Mam urlop, sprawne auto i nowiuteńką szosę – pomyślałam – jadę w Polskę! Szosa to nie trek, nie mogłam uzbroić się w sakwy i ruszyć na podbój kraju. Spakowałam szosę do samochodu, parę T-shirtów, spodenki kolarskie i kask. Plan – Wrocław – Poznań – Bydgoszcz – Trójmiasto. Każde miasto chciałam objechać na szosie. Auto służyło tylko do przemieszczania się między miastami.
Pierwszy przystanek – Wrocław. Dotarłam tam w samo południe i nie namyślając się długo ubrałam ulubioną czerwoną koszulkę Shimano i ruszyłam na Ostrów Tumski. Objechałam całe miasto. Zachwycałam się Wrocławiem z perspektywy 28 km/h. Drugi dzień to było wyzwanie - pojechałam w Góry Sowie. Jakie tam można zaliczyć pętle! Było zaraz po burzy, las parował a woda z kałuży tatoowała mi nogi. Cisnęłam do góry ponad godzinę. Było duszno jak w terrarium. Wiedziałam, że tam na górze poza lasem jest słońce, i do niego jechałam. Fajne przeżycie szosowe.
Poznań. I Malta jako aperitif. Z Poznania postanowiłam zrobić trasę do Gniezna. Niedziela i słońce. Cóż więcej do szczęścia potrzebuje kolarz?! Nie nabiłam na liczniku więcej jak 15 km, kiedy usłyszałam to charakterystyczne człapanie dętki. Powietrze - poszło! Zapasowa dętka – tak, miałam – ale w pokoju w hotelu. Bo w torebce rowerowej chciałam zmieścić telefon, aparat, błyszczyk do ust, chusteczki, pieniądze i batona. Siadłam na przystanku i chciałam się rozpłakać. Wtedy pojawił się On – Martin. Zatrzymał się i już został ze mną do końca dnia. Porzucił swoje plany i zaczął organizować pomoc. Obdzwonił wszystkie pobliskie serwisy rowerowe. Wszystkie zamknięte, nie dziwne – w końcu to była niedziela. Decathlon za 15 km wstecz. Ruszyliśmy pieszo. Kiedy w okamgnieniu miał minąć nas niebiesko-biały kolarz, wołaniem o pomoc zatrzymaliśmy go. Miał zapasową dętkę, napompował i pożyczył powodzenia na dalszą drogę. Dojechaliśmy do Decathlonu w samą porę, kiedy opona już kompletnie schudła. Nie chciałam rezygnować z zaplanowanej trasy Poznań-Gniezno. Martin pojechał ze mną. Ale była frajda! Zrozumiałam jedno – dobry człowiek na trasie to większe szczęście niż nawet 2 zapasowe dętki! Gdybym miała zapas, poradziłabym sobie i pewnie nigdy nie poznała tych dwóch rowerowych aniołów.
Bydgoszcz. Przejechałam od początku do końca wzdłuż a la weneckich bydgoskich kanałów. Odpoczęłam. Żeby następnego dnia znaleźć się w Trójmieście. I tam przeżyć najbardziej mokre doświadczenie szosowe. Wystartowałam o 8 rano. Cel – Wyspa Sobieszewska. Dwa razy przerywałam jazdę z powodu deszczu. Byłam twarda, i nie chciałam tak po prostu zawrócić do domu i nic nie przeżyć. Wybrałam autobus – pojechałam na Wyspę a stamtąd miałam postanowić co dalej. Pomysł trafiony w dziesiątkę – na Wyspie oddalonej ponad 15 km od Gdyni już nie padało. Przejaśniało się, wsiadłam na rower i fru w stronę Krynicy Morskiej. Droga zapewniała mi coraz to nowe prysznice błotne. Nieważne! Ważna była Krynica. Promem opuściłam Gdańsk. Po drugiej stronie wody zaczął się survival. Jechałam co sił w nogach mając cały czas nadzieję, że dotrę do Krynicy przed ulewą, która była pewna. Ulewa zatrzymała mnie w lesie, schowałam się w jakimś drewnianym pustostanie. Sypało piorunami, było mi cholernie zimno. Czekałam, 5 min, 10, 20 i pół godziny. Koniec burzy. Otrzepałam się jak pies, który wychodzi z wody i pognałam nad morze. Po 32 km było wreszcie moje! W nagrodę zjadłam wielki kawał halibuta z frytkami. Pozostałe dni upłynęły mi na objazdówkach między Gdynią a Gdańskiem. Wygrzałam się na szosie po wsze czasy!
Tych wakacji nie zapomnę nigdy. Podszkoliłam swoją wytrzymałość i nabiłam trochę kilometrów na swój nowy licznik. Po wakacjach – powrót do pracy. I od początku – VAT, CIT, deklaracje, terminy...A po pracy...;)