Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.2
Śluzowanie
Wrota śluzy są ogromne: rudo-brązowe, stalowe wysokie na kilkanaście metrów. Już od dobrych 40 minut czekamy, aż się otworzą. Ale najpierw musi zakończyć się poprzedni cykl: potężny, prawie stumetrowy wołgobałt, który zajął całą komorę śluzy, musi unieść się w niej o jakieś 5-6 metrów, przesunąć się ostrożnie do drugiej komory i znów pokonać skokiem kilka metrów. Po drugiej stronie czeka pewnie podobny olbrzym, który będzie chciał opuścić się w dół rzeki. Potem wrota otworzą się dla nas.
Dopiero co wpłynęliśmy z jeziora Ładoga na Swir i to nasza pierwsza śluza. Przyglądamy się wszystkiemu z wielką ciekawością, zastanawiamy się jak będzie wyglądało nasze śluzowanie. Ale gdy cumy i bosak już przygotowane, zainteresowanie budzi wielka tablica pełna znaków zakazu. Można się z niej dowiedzieć, że na terenie śluzy nie wolno wytwarzać fali, pływać z prędkością powyżej 5 węzłów, wyrzucać śmieci, schodzić na ląd, niszczyć urządzeń ? no i przede wszystkim obowiązuje kategoryczny zakaz fotografowania. Tego ostatniego ni jak nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Jak to? Nie fotografować? Przejść przez Biełomorkanal i nie mieć żadnego zdjęcia śluzy? Przecież nie ma tutaj nic tajemniczego ? tylko stalowe wrota, betonowe ściany i śmieszne, malowane na niebiesko-biało budynki obsługi. Od śluz na Kanale Kaledońskim czy Kanale Gotha różni je w zasadzie tylko ? skala.
Ale na razie zapominamy o aparatach ? pierwsze śluzowanie jest pełne emocji, dopiero uczymy się trafiać cumami na haki, które będą wraz z nami jechały do góry, sprawdzamy, jak najlepiej założyć szpringi żeby pracowały równomiernie. W dodatku poza dziewiątką naszych jachtów do śluzy wpływa duży wycieczkowiec, tylko podnosząc emocje?
W drugiej komorze wszystko przebiega dużo spokojniej ? w końcu już wiemy, jak to działa. Zrelaksowani przyglądamy się robotnikom remontującym jakieś śluzowe urządzenia. Kiedy woda zaczyna się podnosić i jedziemy do góry, zza ich pleców wynurza się wielki, wykuty w piaskowcu sierp i młot. Zadbane i wyraźnie odświeżone godło Związku Radzieckiego ma się jak najlepiej ponad dwadzieścia lat po upadku komunizmu. Echh, gdyby nie te zakazy fotografowania?
Tuszonka z kuricy
Są tylko trzy pewne rzeczy w życiu marynarza: pora śniadania, obiadu i kolacji. Polscy ludzie morza uzupełniają maksymę o dodatkowy aksjomat: niedzielę poznaje się po jajecznicy na śniadanie i kurczaku na obiad. Wyjątków nie ma - nie zależnie od stanu zapasów. A już na pewno nie na jachcie, którym dowodzi Maciek.
Niedziela wypadła na Swirze - rzece łączącej jeziora Ładoga i Onega. Już tydzień w drodze, zapasy kupione w Petersburgu przerzedziły się. Mimo to wachta kambuzowa staje na wysokości zadania - rano podano jajecznicę co prawda więcej w niej pieczarek i cebuli niż jajek, ale.., plan na obiad przewiduje jakiegoś rodzaju potrawkę z puszkowanego kurczaka, którego spory zapas podróżuje pod jedną z koi.
Rosyjskich konserw baliśmy się od początku - opowieści o świniach mielonych razem ze szczeciną i racicami jakoś dziwnie powtarzały się w relacjach znajomych, którzy kiedyś podróżowali na wschód. Ale byliśmy na puszki skazani. Na żadnym z naszych jachtów nie można nawet śnić o lodówce. Na świeże mięso można liczyć tylko w pobliżu sklepu. Dalej - zostaje tuszonka. Trzeba przyznać - szło nadspodziewanie dobrze: zapuszkowana wołowina była całkiem smaczna, wieprzowina zapeklowana w słoikach okazała się - świetna. Więc po kurczaka sięgamy już całkiem odważnie.
Po otwarciu puszek w kambuzie pachnie przyjemnie, więc mięsko ląduje na desce, nóż w dłoń - i tu coś się nie zgadza, bo nowiutkie ostrze (pokaleczyło już ze trzech nieszczęśników) jakoś podejrzanie zgrzyta... Bliższe przyjrzenie się zawartości puszki ujawnia: fragmenty kości udowej, solidne kawałki mostka i kręgosłupa, mnóstwo chrząstek, kawałki skóry, jakieś podroby. Nie zidentyfikowano jedynie: piór, dziobu, pazurów - i mięsa. Mimo dużego samozaparcia wachty kambuzowej nie daje się z tego przygotować nic jadalnego - i nawet Kapitan stwierdza, że w tej sytuacji to on poprosi o jarską wersję obiadu...
O wyższości prezydenta nad premierem
Kiedy w grudniu zadzwoniliśmy do Eleny, żeby powiedzieć jej, że chcemy popłynąć przez Kanał Bałtycko-Białomorski, dziewczyna po drugiej stronie słuchawki najpierw chyba złapała się za głowę, a potem trzy razy upewniła się, że jesteśmy pewni, na co się porywamy...
- Oczywiście, że wam pomogę, dołączycie do naszej flotylli. Ale... to nie będzie takie proste...
- Oj tam, Elenka, że ty nie dasz rady...
Oczywiście że dała radę. Trzeba przyznać, że to wielkie szczęście mieć wśród przyjaciół kogoś, kto tak biegle jak Elena porusza się w zawiłościach rosyjskiej biurokracji.
Ale my omal się nie poddaliśmy: Listy polecające od właściwego Okręgowego Oddziału PZŻ, podanie do Ministra Transportu Federacji Rosyjskiej o zgodę na przejście wewnętrznymi drogami wodnymi Rosji z rozpisaniem trasy na dni i godziny, wyliczana indywidualnie opłata za przejście Kanałem Bałtycko-Białomorskim, wyliczana indywidualnie opłata za przejście przez Onegę i Swir, wyliczana indywidualnie opłata za przejście przez Ładogę i Newę, wyliczana indywidualnie opłata za korzystanie z latarni na wodach wewnętrznych, wyliczana indywidualnie opłata za korzystanie z innych urządzeń nawigacyjnych, procedura odprawy jachtów obcych bander wchodzących na wody terytorialne Rosji na 2 strony drobnym drukiem, zaproszenia i wizy dla całej załogi... Już w połowie tej listy mieliśmy serdecznie dość:
- Elena, czy podanie do prezydenta Federacji Rosyjskiej też mamy wystosować?
- Nie, podpis premiera będzie musiał wam wystarczyć.
Uznaliśmy, że sobie z nas żartuje - jej prawo. W końcu bez niej nigdy nie dostalibyśmy tych wszystkich bumażek i wielkich, okrągłych pieczęci, bez których do Rosji płynąć nielzja. I tak trwaliśmy w błogiej nieświadomości aż do 7 maja, kiedy to telewizja transmitowała przejęcie władzy przez prezydenta Putina, a Elena piekliła się przez telefon:
- Prezydent się zmienia, premier się zmienia, a papierów wam jeszcze nie podpisali! Jeszcze gotowi w tym bałaganie pogubić..
- Czyli ty na serio z tym podpisem premiera??
...Dwa miesiące później patrzymy, jak kapitan flagowego jachtu naszej flotylli twardo negocjuje z ochroniarzem, który nagle pojawił się na pływającej kei, do której ledwie co stanęliśmy. Dyskusja chyba nie rozwija się po naszej myśli, bo Danił sięga po ostateczny argument - zafoliowany dokument z okrągłą czerwoną pieczęcią. Znamy go chyba na pamięć: Dekret Prezesa Rady Ministrów Federacji Rosyjskiej z dnia 12 maja 2012 roku. Na mocy niniejszego rozporządzenia następujące jachty... mają prawo przejść przez wody wewnętrzne Federacji Rosyjskiej, w żegludze w dniach... na trasie... a organy administracji mają udzielić koniecznego wsparcia. Pieczęć numer 1 gabinetu premiera. D.Miedwiediew...
A jednak Danił wraca na jacht i zaczyna wydawać komendy na odcumowanie całej flotylli. Szybkie odcumowanie. Skoro trzeba to trzeba, bez zbędnych dyskusji zwijamy cumy, których jeszcze nie zdążyliśmy porządnie obłożyć, odpalamy silniki. Ale już na wodzie próbujemy dowiedzieć się o co poszło - w końcu ta keja to było idealne miejsce dla nas, betonowe nabrzeże na drugim brzegu rzeki nie jest zbyt zachęcające. Przez hałas silnika i wiatr sami nie wiemy czy dobrze słyszymy:
- Eta Putinskaja dacza
- Miedwiediew tu nic - stać nie lzja!
Artykuły z tego cyklu:
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.1
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.3
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.4
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.5
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.6
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.7